Szalone lata 80. i 90. Wokół grafiki własnej

Początki mojego zajmowania się grafiką warsztatową przypadają na lata  1976 -77. Wtedy to,  na III r. studiów na Wydziale Malarstwa w krakowskiej ASP wybrałem ją jako przedmiot dodatkowy. Znalazłem się w pracowni wklęsłodruku, prowadzonej przez prof. Mieczysława Wejmana. Profesor pojawiał się na zajęciach  mniej więcej co 2 tygodnie (mieszkał wówczas w Warszawie). W swych korektach  zwracał uwagę przede wszystkim na formę i  związaną z nią strukturę, oraz na  jej zdolność wyrażania  określonych treści. Były to rozmowy wnikliwe, ale przede wszystkim skupiały  się na  ogólnych sprawach sztuki.  Sprawy warsztatowe – cała zatem technologia powstawania grafiki była w gestii syna profesora – Stanisława Wejmana, i ówczesnego asystenta Andrzeja Bębenka. Można zatem powiedzieć, że mistrz przekazywał idee, natomiast jego pomocnicy nauczyli mnie metod i środków ich przekazu.

 

Lata 70. w polskiej grafice były w dużym stopniu zdominowane przez tzw. krakowską szkołę grafiki. W tendencjach tych widoczne są wpływy lokalnej specyfiki sztuki. Tradycja XIX-wiecznego historyzmu, spadek po modernizmie przełomu wieków, a także powojenne  wpływy awangardowe, znacząco związane z formalną i treściową  kontynuacją społeczno-politycznych odniesień w dziełach artystów lat 20. i 30., sprawiły, że moje graficzne początki w dużym stopniu były określane przez taki właśnie czasowy kontekst. Wchodząc do budynku na ul. Humberta siłą rzeczy oddychałem pewnym powietrzem, aurą wokół prac nie tylko  M. i S. Wejmana, ale i także  A. Pietcha, W. Kunza, , Z. Lutomskiego, R. Otręby, oraz A. Hoffmana i Grupy Wprost, J. Gaja, czy nawet artystów spoza Akademii - T. Jackowskiego i J. Panka.

 

Pierwsze graficzne poczynania korelowały z tym, co realizowałem w obrazach. Po II r. studiów odbyłem moją pierwszą  samotną miesięczną podróż po Włoszech mając ze sobą 100 dolarów, kilka konserw z mielonką i rozlatujący się plecak. W pewnym ubóstwie zatem doświadczałem ważnych kulturowych odniesień, szczególnie dotkliwych w kontekście polskiej rzeczywistości - Gierkowej małej stabilizacji. W tym czasie siłą rzeczy wyczulony byłem na kontekst wielkiej tradycji oraz  bliski był mi też model artysty zaangażowanego, widzącego aktualność  poszukiwań w sztuce przede wszystkim w społecznej misji swej twórczości. Ważny także był  pewien komentarz wobec kulturowej sytuacji. Były to czasy ujawniana się postaw typowych dla kultury masowej. Wzrastanie ruchu turystycznego i całej technicznej machiny dokumentowania wszelkiego kontaktu z dorobkiem kultury. Problemem, który już zdawał  mi się palący, było klasyczne  dzieło sztuki wobec człowieka Zachodu, fotografującego wszystko, co tylko się da. Stał się  on tematem jednego  z pierwszych zestawu grafik w r. 1975. Niewolnicy Michała Anioła na tych pracach są zdominowani przez rzeczywistość mediów. Podwójność takiego zniewolenia stała się tu okazją do pewnej metafory ukazania utraty wolności. Same zaś grafiki – jeszcze formalnie i warsztatowe nieudolne, pozwoliły mi ukształtować bardzo określoną, przyszłą metodę twórczą. Odtąd zawsze pracowałem nad spójnym jednym zestawem prac,  z czasem układającym się w większe cykle problemowe. Poza tym zawsze treść i forma grafik zdeterminowana byłą zasadą adekwatności. Współgrania przesłania oraz wybranych środków warsztatowych, technologicznych, jako służebnych wobec tych pierwszych.

 

W tym czasie wynajmowałem pracownię na krakowskich Dębnikach, dawniej odrębnej podmiejskiej dzielnicy miasta. Tam życie biegło wolniej niż w centrum, a barwność niezwykłych fizjonomii dziwnych ludzi, spotykanych na ulicy wydawała się bardziej dostrzegalna, i mniej narażona na nadopiekuńczość organów Milicji Obywatelskiej. Tam w ciągu dnia  i nocy spotykałem bardzo zaniedbanego bezdomnego,  błąkającego się powolnym i ociężałym krokiem z całym dobytkiem oraz z kilkoma warstwami ciemnego ubrania, zawsze takimi samymi niezależnie od pory roku, przez tamtejsze przekupki zwanego Lusim (Lucy?). W torbach miał cały swój dobytek, a w sobie krył – jak się okazywało – zdolność do posługiwania się piękną i uprzejmą polszczyzną. Tam też, po lokalnym rynku, krążyła chora kobieta w nocnej koszuli, z narzuconym tylko płaszczem, rozczochrana, zarazem zatykająca sobie uszy, w butach nie zawiązanych na gołych nogach. Te, i inne barwne  postaci, jak choćby niewidomy maleńki Cygan – genialny skrzypek grający na Rynku Głównym - były przykładami innej egzystencji, jakiejś niezbadanej tajemnicy pielgrzymów tego świata, wybrańców krakowskiej aury. 

 

 

Studencka graficzna przygoda wypłynęła z takich właśnie fascynacji, w których treść egzystencji  zdawała się ważniejsza, niźli eksperymenty z formą samej dla siebie ( jak już wspomniałem ona już wtedy bardziej  wydawała mi się środkiem niż celem). Stąd w pracy dyplomowej w malarstwie i grafice skierowałem się w stronę postaci i fizjonomii starców, ludzi dotkniętych upływem czasu, zespolonych jednią losu przemijania. Zobaczyłem bruzdy życia, deformacje kształtów, ekspresję niedołężnego ruchu, a czasem raczej bezruchu. Starcy samotni, starcy zrośnięci jedną ławką, czy krzesłem (powtórka z A. Wróblewskiego i Grupy Wprost), podobnym ubiorem czy rekwizytem jakby  trwają w przedsionku pomiędzy bytem a nieistnieniem, w czasie zatrzymani. Pomimo dominacji wzmożonych  środków ekspresji, w tych pierwszych grafikach  trudno się jednak wyprzeć wpływów malarskiej pracowni prof. A. Marczyńskiego, w której studiowałem. W graficznych i malarskich  przedstawieniach postaci są zgeometryzowane, płaszczyzny czerni, koloru czy waloru są płaskie, kontrastując z bardziej biologicznie i ekspresyjnie opracowanymi fizjonomiami.

 

Połączenie elementów syntezy, geometrii z obszarami analizy, detalu, przedmiotu – rekwizytu, a zarazem posługiwanie się zdecydowanie ekspresjonistycznymi  środkami wyrazu  jest już charakterystycznym założeniem pierwszych grafik po studiach. Są one naturalną konsekwencją wstępnych,  wspomnianych prób i fascynacji. Rozważania o egzystencji i umykającym czasie, ludyczny kontekst  społeczno-politycznych i jednostkowych oraz zbiorowych zachowań znalazły odzew w 8 grafikach z cyklu Czas zatrzymany (1981-84) oraz 10 grafikach z cyklu Uczta (1983-84). Paralelnie w stosunku do obrazów z tego okresu komentują one rzeczywistość tamtego czasu. Pokazują  pozaczasową ludzką skłonność do określonej zwyczajowości, są wspomnieniem osobistej prehistorii, familijnych wydarzeń i okoliczności, ale są zarazem pomiędzy tym, co prywatne a wspólne, tym co zmienne a zastane - scementowane w zastanej tradycji galicyjskiej prowincji.

 

W tej zacisznej atmosferze Krakowa, w samym jej centrum – a taką  wtedy subiektywnie  widziałem swoją nową  pracownię w Rynku Głównym,  zastała mnie rzeczywistość stanu wojennego, szczególna cezura artystycznych wyborów, etycznych postaw i wartościowań. Z jednej strony znalazłem się w fermencie historycznych zawirowań, z drugiej stałem  w oknie na Wawel i Kopiec Kościuszki. Kanony artystycznych wyborów ulegały weryfikacji a pomniki historii stały niewzruszone i niezmienne. Za dnia na płycie Rynku kotłowała się  dramatyczna historia w cyklicznych odsłonach, w nocy zaś miejsce to - opustoszałe, z widmem ciemnego Zamku, co najwyżej było wspomnieniem zaczarowanej dorożki, bądź traktem  królewskim  w kierunku Piwnicy pod Baranami. 

 

Czas zatrzymany w  grafikach i obrazach był  czymś absurdalnym  w kontekście wydarzeń historii. Rodzinne spotkania, zbiorowe konterfekty - inspirowane w dużym stopniu starą fotografią, familijne i koleżeńskie biesiady ukazywały rzeczywistość,  na pierwszy rzut oka  zupełnie inną, zdystansowaną, zdecydowanie poza czasem. Dopiero graficzne Uczty  i pierwsze Rytuały (1982-84) stały się  komentarzem  do wydarzeń i okoliczności. Rygory stanu wojennego narzuciły określone zachowania i zwyczaje, konieczność przymusowego dostosowania się do  godziny milicyjnej, zwyczajów pewnej konspiracji, ostrożności w omijaniu zakazów cenzury i milicyjnej kontroli. Ironia i groteska, czarny humor zdawały się jedynie skutecznymi formami solidarnościowej samoobrony. Z rozbawieniem wspominam  stan mojej prywatnej a zarazem zdecydowanie bezpiecznej  bitwy z ZOMO-wcami [1]. 

 

Grafiki z serii Rytuały wykonywane były w odległości 2-3 metrów od  bojowych oddziałów, w małych grupkach przemierzających tupotem żołnierskich butów po Alei Trzech Wieszczów.  W tym czasie tam bowiem mieszkałem na parterze międzywojennej kamienicy. Mój stół do pracy stał tuż przy oknie. Przez uchyloną zasłonę, przy lekko świecącej lampie miałem znakomite pole obserwacji karykaturalnych postaci w misiowych czapkach   i wygiętymi pałkami u pasa. W wyobraźni stawały się one bardziej szczotkami - wyciorami do czyszczenia klozetów, czy też pompkami do przetykani zatkanych umywalek. Rynsztunek wojskowy, zrzuconych do Krakowa chłopaków z różnych części kraju, imaginacyjnie stawał się też skrzyżowaniem munduru generalissimusa i herosa ochotniczej straży pożarnej. Nad wszystkim w wyobraźni widziałem fruwające latawce politycznego okrucieństwa i ludowej przaśności. Zamiast wrony jedynie tukany i papugi – ptaki wyjątkowo dziobate, jakby krakały, bądź paplały zadekretowaną melodię.

 

Zrazu parafrazowanych zomowskich scen na papierach i metalowych płytach nie traktowałem jako  wstępu do grafik, czy rysunków,  mających być ukończonymi w określonym czasie, i publicznie eksponowanymi. Byłem pokoleniem ukąszonym cenzurą, w dużym stopniu sparaliżowanym w wolnym wyborze. Mniej czy więcej bardziej wierzyłem w kamuflaż, jakieś dłuższe przetrwanie, w oczekiwaniu na jakąś inną przyszłość, kiedyś. Nie miałem też żadnej  koncepcji powstających mimochodem grafik. Podstawowy rygor tworzyło kompozycyjne wypełnienie czystej wypolerowanej blachy zmiennym rytem współistniejących epizodów, w myśli zasady horror vacui. Rysowałem igłą wprost na zawerniksowanej płycie. W rezultacie, przy całej dowolności groteskowej stylizacji, popełniałem błędy. Kreska zarysu kształtów nie zawsze była dosadna i precyzyjna, wymyślane rekwizyty nie były wystarczająco śmieszne. Niezadowolenie z tego sprawiało, że przy korekcie zarysowane formy zamalowywałem ponownie płynnym akwafortowym werniksem, i znowu rysowałem zamierzone partie wojennej alegorii.

 

W pierwszej fazie wytrawione płyty były opracowane w linearnej akwaforcie. Powierzchnia tła – przestrzeni pomiędzy i wokół  postaci była biała, ale liczne poprawki na etapie rozrysowywania płyt sprawiły, że na pierwszych stanowych odbitkach widać było liczne stare zarysowania metalu. I tu się pojawia powód i kierunek kolejnych  akwatintowych opracowań poszczególnych matryc. W rezultacie powstał zestaw 15  grafik w łączonych technikach metalowych, gdzie poza już wymienionymi, zastosowałem także suchą igłę, mezzotintę, miękki werniks, odprysk i inne nietypowe technologiczne  procedery.

 

Jak wspomniałem, powstającym grafikom towarzyszyły rysunki, szkice poszukujące stosownej groteskowej i ikonograficznej formy. Są one spontanicznym zapisem całych epizodów, scen potem przenoszonych i modyfikowanych na blachach matryc graficznych. Rysowane, jakże trudno wtedy dostępnymi czarnymi długopisami o nazwie „Bik” z „eksportu wewnętrznego” ówczesnych Peweksów, są zarazem pewnymi  prototypami tychże grafik. Jednak przy ich porównywaniu  nie trudno dostrzec, że te ostatnie były ostatecznie obrazowane  wprost na płytach.

 

 

Rysowanie i rytowanie szło równolegle. Ulicznemu pałowaniu, rajdom wesołych „zomoidów” po ulicach, po domach towarzyszyły liczne dowcipy, anegdoty z posmakiem makabry, absurdalnego czarnego humoru. Sprawy poważne i groźne szły w parze z pewną ludycznością zachowań i zwyczajów. Z czasem, w połowie lat 80., rzeczywistość polityki krzyżowała się z różnymi typami świeckiego  i religijnego kultu. Demonstracje siły partyjnej i wojskowej władzy dopełniały cykliczne, doroczne manifestacje religijne. Wawel i Droga Królewska, Rynek Główny stawał się wielką sceną  bardzo wymownych wtedy rytów: procesji, pochodów, przemarszów, festynów. Z górnego piętra mojej prywatnej loży tego ogromnego teatru życia widziałem tłumy ludzi, ciżbę gapiów, kostiumy kardynałów, biskupów, morze kołyszących się habitów, feretronów, sztandarów, zgiełk charczących mikrofonów, przekazujących kakofonię  modlitwy, patriotycznych nawoływań, tudzież okrzyki chwilowego entuzjazmu. Postrzegając to wszystko z góry w symultanicznym współistnieniu detalu – epizodu i całości, widzianej w szerokiej perspektywie, doświadczałem takiego poczucia tej przestrzeni, jakbym latał jakimś balonem nad miastem, nie mogąc zarazem ogarnąć tej całości, bez końca, bez horyzontu i jakichkolwiek ram obrazu.

 

To doświadczenie przestrzeni  a zarazem poczucie praw życia w  rozchwianej rzeczywistości, w której powaga przeplata się ze śmiercią, a współistnienie w jednej chwili różnych rytuałów jest krakowską specyfiką, skierowały w 1985 r. moje zainteresowania w kierunku „teatru śmierci”. Nie bez znaczenia były tu spektakle Kantora: Umarła klasa (1975), Wielopole, Wielopole (1980), i  Niech sczezną artyści (1985). W atmosferze tradycji Krakowa, w sumie nie tylko królewskiej, ale i prowincjonalnej, spektakle  te były prawdziwym wstrząsem, spotkaniem nie  tyle z akcją odgrywanego  spektaklu, co z fenomenem czasowego, współistnienia tego, co przeszłe i przypomniane, z tym co staje się autentycznie tu i teraz. Zderzenie różnych rzeczywistości, z różnych światów w jednej formalnej przestrzeni, a przede wszystkim zdolność łączenia autonomicznych praw  sztuki z figuracją, rekwizytem, rolą manekinu, atrapy, które stosowałem już w Czasie zatrzymanym i w Ucztach, stało się wtedy szczególnie ważnym atrybutem wymyślanych scen zbiorowych.

 

W teatralności Kantora, poza fenomenem samym w sobie tych spektakli doświadczyłem przypomnienia studenckich fascynacji. Wspomniany Lusi, opakowany warstwami czarnego odzienia, zrośniętego z podręcznym bagażem monstrualnej wielkości, czy szalona kobieta z Dębnik, byli moimi pierwowzorami dla zjaw z przeszłości teatru Kantora. Natomiast współistnienie żywego człowieka i jego manekinu było przypomnieniem fascynacji teorią nadmarionety  G. Craiga, kontrkulturowym teatrem Bread and Puppet, a także metafizyką i rytualnością teatru  Laboratorium J. Grotowskiego. W tej fascynacji ucieczką od teatru scenicznego na krakowskim gruncie wielowymiarowej rzeczywistości - żyjącej przeszłością w kontekście  nowych tendencji  współczesnej sztuki, marzyłem by zbudować swój własny teatr wyobraźni. 

 

Rynek Główny był  tu miejscem o nieograniczonej skali inspiracji:  wystarczyło tylko obserwować, szkicować i fotografować. Także warto było nadal sięgać po okazjonalne zdjęcia uroczystości: wesel, procesji i pogrzebów. Sarmackie zwyczaje, lektura ks. J. Kitowicza [2],  czy J. Chrościckiego nt. pogrzebowego ceremoniału [3] były dodatkową pomocą w szukaniu ich pierwowzorów, stosownej rekwizytorni oraz okolicznej małej architektury. Archimimus - alter ego zmarłych możnowładców zaczynał miksować się z  fizjonomią  Stańczyka, niektórymi obliczami przedstawicieli Bractwa Kurkowego i Lajkonika, natomiast katafalki  i castrum doloris dziwnym zrządzeniem losu  nagle zjawiały się na okolicznościowych pochodach i festynach. Przeszłość, prawdziwość przekazu nakładały się na zupełną fikcję  grafik i obrazów. Czasem wręcz wymyślone wcześniej sytuacyjne zderzenia stawały się naprawdę,  tak jak  np. wtedy, gdy wesoły i kolorowy orszak Lajkonika, w oktawę Bożego Ciała -  znów widziany z okna pracowni-  przypadkowo połączył  się z procesyjną grupą wokół kościoła NMP. To epizodyczne wydarzenie po czasie  ujawniło, że współistnienie przeciwieństw w rzeczywistości faktów jest czymś naturalnym.

 

Zderzenie dwóch światów w latach 80.:  solidarnościowej opozycji  i  świata zadekretowanego, ideologicznie wymuszanego, ujawniało się szczególnie drastycznie. Msze rocznicowe były miejscem współistnienia równocześnie sacrum i profanum w sposób dramatyczny. Z jednej strony były to  manifestacje wartości uświęconych naszą tradycją i historią, wspieranych kultem religijnym, a z drugiej strony przykłady kultu jednostki, czy apologii partyjnej oligarchii, gdy władza manifestowała swą militarną siłę. Już na rysunkach do Rytuałów uliczne bijatyki, sceny przemocy zamieniają się uroczystości procesyjno – pogrzebowe, niejednoznaczne grupowe przemarsze, zgromadzenia tłumów. Szybko szkice te  przenikają do odrębnej graficznej  sekwencji zbiorowego rytuału (Rytuały,  Pompa funebris, 7 rycin). Sarmacki ceremoniał, lokalna ikonografia uzupełniają się  wzajemnie z inspiracjami breuglowską  groteską, i dramaturgią  Okropności wojny Goi.

 

Grafiki tego cyklu  gromadzą w jednej  przestrzeni natłok wszelakich typów postaci, zróżnicowanego kostiumu, praktycznego lub absurdalnego rekwizytu. Historyczne zwyczaje przeplatają się ze współczesnymi religijnymi i świeckimi celebracjami. Tak, jak harce Lajkonika pod Kościołem Mariackim zmaterializowały się w stosunku do grafik i obrazów parę lat później, tak i uroczystości pochówków moskiewskich sekretarzy generalnych KC KPZR [4] - J. Andropowa w 1984 r. i K. Czernienki w 1985 r., transmitowane przez naszą telewizję, czasowo i scenograficznie pokryły się z akcją obrazowanej przestrzeni rytowanych grafik, i malowanych  Funeraliów właśnie na przełomie tych lat.  Równoczesne robione notatki, w trakcie trwania kremlowskiej uroczystości, wzbogaciły niektóre kompozycje, choć wiele wątków bałwochwalczego kultu  widzimy  wcześniej  w grafikach z cyklu Rytuały. Patetyczny krok, rzędy sztandarów i żałobnych wieńców, multiplikowanych portretów przywódców komunizmu i zmarłego, po wielekroć powtarzane przedmioty: poduszki z medalami - atrybuty ich władzy oraz  rzekomych zasług, niesione i gloryfikowane - wyznaczają, niczym rytm marszowego kroku i melodii, porządek rzeczywistości zideologizowanej.   

 

]

Lata 80 i 90. to nie tylko czas politycznej konfrontacji, ale także czas prozy życia. Uciążliwości reglamentacji brakujących produktów, szarzyzny otoczenia, bezsensu lub ograniczenia życiowych celów. Uczty rytowane i malowane w latach 1982-84  są groteskowym obrazem pragnienia konsumpcji w czasie kryzysu. Walka i zabiegi o podstawowe spożywcze produkty przybiera tu znamiona pojedynku małej grupy ludzi, najczęściej dwojga, siedzących za wspólnym stołem. Usadowieni, uzbrojeni w noże i widelce, przy pustych lub suto zastawionych, wydłużonych stołach,  prowadzą swoisty dialog absurdu. Karykaturalnie przedstawieni są paradoksalnie osaczeni nadmiarem dóbr, takich jak ponadwymiarowe indyki, gęsi, wszelakie ryby, kawał wołu lub wieprza. Na tych  stołach, spłaszczonych i widzianych jakby z góry znajdują się jeszcze najbardziej niestosowne przedmioty i rekwizyty. W nadrealistycznym zestawieniu egzemplarz codziennej prasy (Echo Krakowa), kotwice, sieci rybackie, karty do gry, drobne codzienne utensylia, stolarsko- rzemieślnicze narzędzia, zderzone są znaczeniowo z wszelakimi okruchami i odpadami życia. Rytuał gloryfikacji upragnionego jadła ma tu charakter misteryjny. Za stołem odbywa się swoista bałwochwalcza modlitwa, w której dobra konsumpcji to odpowiednik kultu złotego cielca, później ponownie zreinterpretowanego w cyklu Fitness Club  pod koniec lat 90.  

 

W drugiej połowie lat 80. wyczuwa się pewne przesilenie. Nic już nie jest normalne. System polityczny i gospodarczy pada, obozy władzy i opozycji są w stanie wojny pozycyjnej, w której rewiry kontrolowane są wg pewnych ustalonych reguł życia oficjalnego i podziemnego.  Jest  tzw. oficjałka i ruch kultury niezależnej, w którym aktywność artystów nieco słabnie. Nie wszyscy widzą już celowość zamykania się w kręgu wystaw w miejscach alternatywnych, wnętrzach kościelnych, czy  pracowniach artystów, choć jest to także czas  powstawania pierwszych galerii prywatnych. Nie mniej cała ta dekada obfituje w niezwykle barwne życie towarzyskie. Takich wesolutkich imprez, jak wtedy, już później nie było. Prawdziwe igrce i swawole przeplatały się z Polaków nocnymi rozmowami. Wyszynk oficjalnie od godz. 13. działał tylko na wywieszkach monopolowych sklepów. Niezniszczalna instytucja dorożkarza, konika pod restauracją Hawełka lub handlarza siwuchą, zwaną Bałtykiem, czy Vistulą na Kleparzu kwitła obficie, zasypywana coraz mniej znaczącymi banknotami, idącymi już nie w setki, ale tysiące i miliony nominału. Cóż to była za bogate czasy! Choć  były one w istocie  mizerne, życie towarzyskie, jak i portfel w kieszeni pełne były obfitości. Była to też totalna degrengolada, i jeśli cokolwiek było pewne, to - to, że nic nie jest pewne, i wszystko jest  zarazem możliwe. Taka atmosfera czasu inspirowała do ukazywania świata nieokiełznanego i nieprzewidywalnego. Malarsko – graficzny cykl Bachanalia (1986- 89) pozornie ukazuje wesolutkie imprezki Bachusa i Erosa, w rzeczywistości przedstawiać ma czas dekadencji,  zblazowania oraz przesilenia, gdy zabawa nie jest już rozrywką i przyjemnością, ale stanem  po burzy rozumu i zmysłów. Dla uczestników tych zabaw czas wolności jakby się już skończył. Choć był on przeżyty  intensywnie  i barwnie, droga przyszłości jest tu niejasna i zagubiona. Poprzez taką erotyczną alegorię pragnąłem zobrazować poczucie chwili, typowe dla mojego pokolenia. Wyzwolone odwagą czynów na początku dekady pod jej koniec było w rytmie chocholego tańca, żyjąc w poczuciu utraty perspektyw na przyszłość.

 

W graficznych Bachanaliach (14 prac) zachowana została ludyczna  stylistyka. Porównując je do wcześniejszych Rytuałów nadal kotłowanina uzupełniających się epizodów jest kompozycyjną zasadą, tworzącą napięcia znaczeń. Narracja jest tu zorientowana wokół pewnej grupy postaci, czy  powtarzalnych rekwizytów, będących często nie tyle przedmiotami praktycznego wykorzystania, co ich atrapami.  Niby obnażone części ciała bywają ich protezami. Barwna rzeczywistość jest w tej sytuacji ułudą, karmioną  środkami zastępczymi, też z etykietą zastępczą.  Groteska, dosadny realizm ( o cechach wręcz nadrealizmu), humorystyczne zestawienia stylizowanych postaci, przedmiotów i kostiumów, tworzą świat na opak, bliski komedii buffo. Jednak forma ich jest lżejsza. Mocne kontrasty ustępują dominacji szarości i bieli. Zdecydowane przeciwstawianie linearnych elementów akwaforty - partiom mocnych plam akwatinty i mezzotinty w Rytuałach zmienia się  w Bachanaliach na lekkie rysunkowe, jakby litograficzne efekty kreski piórka, pędzla – z zastosowaniem techniki miękkiego werniksu. Daje to w rezultacie efekty wibracji półtonów, srebrzystości o różnej temperaturze i nasyceniu oraz zmiennej materii.

 

W Bachanaliach tkwi sen o potędze i permanentnej radości. Nienasycenie w konsumpcji dóbr i bezkrytyczne do niej podejście po latach ponownie znajdzie upust w cyklu 10 grafik Fitness Club z lat 1998-99. Zachłyśnięci nową  ustrojową rzeczywistością po 1989 r. w myśl marketingowego hasła „podaruj sobie trochę luksusu” bohaterowie alkowy, i dawnego narodowego rytuału zeszli do siłowni. Uwierzyli, że plastikowe, zawsze młode i zdrowe ciało jest przepustką do raju szczęśliwego pochłaniania dóbr doczesnych. Stworzyli sobie nową religię kultu złotego cielca (własnego), w której rolę mistrzów pełnią instruktorzy- szamani, przebrani w stosowne stroje niczym celebranci w świeckich kaplicach i przybytkach. Bohaterowie dobrowolnie poddają się torturom na swych maszynach,  autoopresji, wierząc w swój mit herosa na parkiecie.

 

Koło rytuału zakreśla tu swój  tor. Z razu przekaz braku wolności w ucztach, demonstracjach i procesyjnych pochodach  staje się tu manifestacją stylu życia nakazanego modą,  jedynie słusznym standardem zachowań i zwyczajów. Uzbrojenie uczestników ulicznych  bijatyk, rynsztunek otępiałych żołdaków gier wojennych, kostium bywalca fitness w stanie siłowego nawiedzenia należą do jednej rodziny gadżetów ćwiczeń  siłowych, w których pot i zadawany ból jest karą lub nagrodą za pokorne z wysiłkiem wykonane zadanie, w postaci pucharów - trofeów. Zarazem można tu dostrzec wspólną nić kultury masowej. Nakaz mody zbiorowych ludycznych zachowań przenosi się  tu do sali ćwiczeń, w której wyidealizowana rzeczywistość bliska jest zręcznościowym i elektronicznym grom z  wytwarzaną wirtualną rzeczywistością symulatorów, ukazujących walki typu mortal  combat, czy szaleńcze wyścigi samochodów. Staje się ona także polem rywalizacji  o właściwie wyrzeźbioną muskulaturę, seksowny wygląd,  czy medialną atrakcyjność.

 

We wszystkich graficznych  cyklach dostrzec można wspólne elementy humorystycznego moralizatorstwa, widzianego z przymrużeniem oka. Wesołkowate przedstawienia mają chronić je przed nadmiarem mentorstwa,  jednoznaczną krytyką,  lub ich zbyt łatwym wyśmianiem. Wybryki oraz słabości pojawiających się aktorów są ich prawem do błędów i wad, choć przesłanie gdzie prawda a gdzie fałsz raczej nie jest tu kamuflowane. Cykle te są integralną częścią całości mojego dorobku, również w zakresie malarstwa. Samo zaś uprawianie grafiki jest ważnym polem szukania różnych środków wyrazu. Są w nich grafiki, które ukształtowały późniejsze obrazy, i są ryciny jako konsekwencje przygody z malarstwem.

 

Familijne oraz towarzyskie celebracje w obrazach, oraz grafikach w technikach  wklęsłodruku Czasu zatrzymanego i Ucztach realizowane były komplementarnie w tym samym okresie (1981- 84). W kilku przypadkach narzuca się narracyjne i ikonograficzne podobieństwo - te same sceny, postaci, rekwizyty, podobny układ kompozycyjny. Przed realizacją malarskich Funeraliów (1985-86) powstały ich procesyjno – funeralne  graficzne pierwowzory (1985).  Natomiast Bachanalia w obrazach (1986-89) początkowo poprzedziły takiż cykl we wklęsłodruku (1987-90), by w fazie zaawansowanej iść równoległymi ścieżkami. Należy też wspomnieć, że współrzędność obu dyscyplin nie jest tutaj stała. Cała dekada lat 90. jest u mnie zdominowana malarstwem, chociaż należy wspomnieć, że studia aktów wykorzystywane w Bachanaliach kontynuowane są w serii obrazów z motywami śródziemnomorskimi, jako pokłosie drugiej wyprawy do Włoch w 1989 r.. Ponowny powrót do grafiki współgrającej z obrazami nastąpił kilka lat później w cyklu Fitness Club (1997-99).  

 

Wszystkie ryciny w większości czarno-białe, sepiowe, czasem tylko lekko modulowane kolorem,  niewielkie formatem są do odczytywania, niczym stronice księgi, nie przedstawiającej prostej i do końca zrozumiałej opowieści o naszym losie. Kameralne, stwarzają zarazem zagadki jak rebusy, w których sens z morałem każdy może sam sobie dopisać. Tworzące długie sekwencje  snują niekończącą się opowieść… [5]

 

styczeń- luty  2009 r.

 

Przypisy:
  1. ZOMO – Zmilitaryzowane Oddziały Milicji Obywatelskiej.
  2. J. Kitowicz, Opis obyczajów za panowania Augusta III, oprac. R. Pollak, Wrocław, 1951.
  3. J. Chrościcki, Pompa funebris. Z dziejów kultury sarmackiej, Warszawa, 1974.
  4. KC KPZR – Komitet Centralny Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
  5. Tekst z katalogu wystawy Romuald Oramus, grafika z lat 1981-99, Galeria Nautilus, Kraków 2009, s. 5-15.

 

Dodaj komentarz
2025 Romuald Oramus. Wszelkie prawa zastrzeżone
Powered by Quick.Cms
Malarstwo i grafika