Danuta WróblewskaRzecz o życiu
Ach, te tłumy! Nikt z artystów u nas nimi się nie zajmował. Może jeden Winiecki, ale on robił z nich anonimową materię świata. To była właściwość sztuki dawnej i bardzo dawnej, dla której – jak dla Boscha czy El Greka – zbiorowość potęgowała i uniwersalizowała podawane treści. Ludzie Oramusa mimo wystudiowanych póz są tutejsi. Łatwo tworzą pochody za i przeciw czemuś, piorą się w starciach ulicznych, formują procesje i orszaki pogrzebowe. To uczestnicy przypadkowi i nieprzypadkowi, zazwyczaj wiedzący czemu są razem. Ale mamy również grona nienasyconych biesiadników. I zacne rodziny, księży i biskupów, zakonnice, dzieci od pierwszej komunii, jubilatów. Słowem, pełne spectrum miasta, które od swojej ludzkiej strony zawsze było, jest i będzie cudownie takie same. To jasne, że podobne zbiorowe prezentacje mogły zostać przywołane na papier tylko w Krakowie, miejscu ze starożytną tradycją zachowań i potrzebą ich podtrzymywania mimo wszystko. U Oramusa te obrazy z życia są podglądaniem innych, ale też i siebie samego. Są dokumentem pół żartem, pół serio, robionym z werwą i wiedzą człowieka tu urodzonego i zbrojonego w silne poczucie humoru. Są zapisem obyczaju, ale i zdarzeń historycznych. Przypominają wyblakłe fotografie z komody czy albumu, albo też, na pewien sposób, Einsteinowską rejestrację wypadków – jak tamte szaro-szare, z pewnym nalotem oddalenia. Ale to nie jest zabawa w pastiche.
Oramus ma wyjątkowe oko na rzeczywistość. Można nawet powiedzieć, że ma na nią smak. Poza jej częścią łatwo uchwytną pokazuje nam również to, czego się mało spodziewamy. Ciasny plan, poruszenia perspektywy, rolę szczegółu, zbliżenia i cięcia jak w pracy kamery. W pewnej mierze wyzwoliła to topografia jego pracowni, ale to tylko w pewnej mierze. Mieszkając wysoko nad Rynkiem Głównym mrowisko ludzkie w jego ruchach śledził ponad głowami tłumu, z własnego okna. Ruchami scena ciągłego i najważniejszego spektaklu lokuje się wtedy pod nim między kramami Sukiennic, Mickiewiczem i hejnalistą z góry. To ona podsuwała mu tematy do notatek, rysunków i grafik. Jej szum i krzyki, dramat i śmiech odżywiały przez długi czas jego wyobraźnię. W samych już tylko dźwiękach odbija się dynamika zbiorowości, jej siła. O „Czasie zatrzymanym” mówi nazwa tego dziwnego i ciągle frapującego cyklu, który czyta się dziś jak książkę. Wychodząc z kamienicy artysta codziennie jednak stawał i nadal staje twarzą w twarz z aktorami tych widowisk, postaciami zatrzymanymi w pamięci.
Mnogość to suma cząstek. Cząstką jest pojedynczym człowiek. Oramus lubi mu się przyjrzeć, wślizgnąć się w jego osobowość, dotknąć go jak robi to liryk, ale i zobaczyć w lustrze groteski. Jest on bowiem ważnym kluczykiem do spraw tego świata. Śpiewa o nich swoją prywatną piosenkę. Kiedy tłum wysuwa zazwyczaj na pierwszy plan sprawę, która go skupia, pojedyncza osoba mówi o tym jaka jest, jacy jesteśmy. Z jej obecnością mocno się sprzęga zwykle, ale w tej zwykłości metaforyczne tło otoczenia. Tak się sprawy mają w najpóźniejszym cyklu grafik zatytułowanym „Fitness Club”, zwróconym już wyraźnie ku dzisiejszości. Wydzielony z grupy bohater znajduje w nim kuszące powiązanie ze światem nowoczesnym. Za pomocą skomplikowanych maszynerii gimnastycznych stara się być piękny, młody i zdrowy. Jest wobec nich sam. Niegdyś rytuałom innej natury, poddawały się zbiorowości. Nowemu, zagarniającemu coraz szerszy teren rytuałowi poddaje się jednostka. To uzależnienie jest już silniejsze niż ucztowanie czy bachanalie.
Sztuka Romualda Oramusa, dobrze zakotwiczona w polskiej historii formy, ma w niej swoje miejsce i sąsiedztwa. Jest wyrazistą częścią krakowskiej szkoły grafiki, co już wskazuje na pewną odrębność. Ale protagonistów można dla niej szukać nie tylko w tradycyjnym obrazowaniu, także w teatrze ulicznym, kabarecie, bohaterach wyobraźni ludowej i słowie pisanym. Oramus nie jest więc zajęty tylko sobą. To bystry obserwator, który ma myśl otwartą na wszystkie, przeszłe i dzisiejsze styki sztuki z życiem. Sumując te właściwości, jeśli twórczość objęta jest jeszcze jakąś systematyką, można przyjąć, że to, co ów artysta robi zostaje ubrane w postać współczesnego moralitetu, którego kod podaje chętnym do odczytania. Odczytanie nie tylko samej fabuły i jej osobliwości, nie tylko widocznego majsterstwa warsztatowego, ale przede wszystkim do odczytania za ich pomocą głębszych treści. Przy panującej teraz rutynie szybkiego wykonawstwa i szybkiego odbioru sztuki „jednowarstwowej” nie jest to zadanie łatwe, ale tym bardziej zarówno intencja takiego zadania, jak i jego artystyczny korpus wynoszą rzecz Oramusa wysoko i na stałe*.