Maria ZientaraRomuald Oramus maluje...
(…) Romuald Oramus maluje świat jakby przywołany z początków naszego wieku. Te postacie z Białoszewskiego rodem, tych wujów i ciotki, siostry stryjeczne i kuzynów – też już nieżywych, ale możliwych jeszcze do oglądania na starych fotografiach gabinetowych, gdzie równie hieratyczne co komiczne w swej dostojnej powadze pozy przyjmują” – jak napisał o nich Maciej Szybist 1. Dodać tu trzeba, że ten świat nie całkiem odszedł do historii. Wujowie i ciotki nadal chodzą ulicami Krakowa, choć inaczej ubrani. Ci sami „prawdziwi Polacy”, katolicy i mieszczanie. Artysta patrzy na nich i żartuje. Jako urodzony prześmiewca robi to dowcipnie, a jako krakowianin z widoczną nutą nostalgii i sympatii. Nigdy nie atakuje bezceremonialne swoich bohaterów. Zdarza się, że użyczy komu s fizjonomii któregoś z członków rodziny, przyjaciół czy znajomych, a potem bawi się reakcjami „ modeli mimo woli”.
Po raz pierwszy Romuald Oramus zaprezentował swych bohaterów w 1980 roku w cyklu Czas zatrzymany, inspirowany starą fotografią. Przedstawiał ustawionych w hieratycznym porządku należących do rodziny księży i zakonnic, wojskowych, dziadków, rodziców i dzieci, ciotki, wujów i kuzynów, rodzinę dalszą i bliższą. Nie zabrakło też papugi i psa z czerwoną wstążką na szyi „od uroku”. Postacie te pojawiają się w latach następnych w cyklach i w Ucztach, Bachanaliach, Funeraliach i pojedynczych obrazach – takich jak One, Ich troje, Elita. Będą wiodły monotonny, ten sam od pokoleń, żywot odmierzany chrzcinami, pierwszymi komuniami, ślubami , a na koniec pełnymi pompy ceremoniami pogrzebowymi. Koronacją wszystkich tych wydarzeń są uczty przy biesiadnym stole. Uczty są zapowiedzią i wstępem do obrazów z cyklu Bachanalie. Tu oglądamy roznegliżowane pani i leciwych, na szczęście ubranych panów. To obraz ukrytej, niecenzuralnej strony oficjalnego, bogobojnego życia Oramusowskich mieszczan.
Najważniejszymi bez wątpieni wydarzeniami, ożywiającymi monotonną egzystencje uczestników uczt i bachanaliów, są pogrzeby. Zmarłych żegna się groteskowym ceremoniałem, który jest skrzyżowaniem partyjnego wiecu i kościelnej procesji z majówką. Feretrony i baldachimy mieszają się z transparentami, trybuny z katafalkami, czerwone krawaty z ornatami. Cylindry i peleryny wytwornie odcinają się od trenczy i tenisówek. Ni z tego, ni z owego w tym zgiełkliwym jarmarków cudów pojawiły się renesansowe zbroje, husarskie skrzydła, pióra, palmy, a nawet wypchane papugi. Ceremonia pogrzebowa niepostrzeżenie przemieniła się w groteskową farsę jakby wyreżyserowaną przez Gombrowicza.
W (…) obrazie Elita Oramus dokonuje komicznego rozrachunku z anachronicznym światem, który powołał do życia. Bez ceregieli odsyła swych bohaterów, stłoczonych w koszu balonu, w sina dal. Ale ta eksmisja jest kolejnym żartem artysty. Bo wiadomo, że szacowne ciotki i wujowie są wśród nas i nigdzie się nie wybierają.
Na malarstwo Romualda Oramusa patrzy się z uśmiechem. Jego obrazy budzą też uznanie zaletami warsztatowymi i formalnymi. Artysta maluje je żywą, bogata plama – raz kładziona delikatnie i cienko, kiedy indziej zdecydowanie z wyraźnym, fakturalnym śladem pędzla. Artysta rzadko utrzymuje obrazy w jednej tonacji. Lubi zestawiać barwy kontrastowe o rozległej skali natężenia. Zestawienia bywają często zbyt kontrastowe, jarmarczne. Zdaje się, że dla żartu psuje grę barwną jakimś tępym, fałszywym tonem.
Bohaterowie przedstawień Oramusa, niezależnie od wartkości akcji, zachowują sztywność kukiełek. Malując je artysta upraszcza formę, a niekiedy wprowadza celowe błędy anatomiczne i naiwną perspektywę zaczerpniętą ze średniowiecznego malarstwa. Tym sposobem osiąga zabawnie uproszczoną niekompetentną formę a’la czternastowieczny majster cechowy czy malarz niedzielny, a tym samym oryginalna teatralizację przedstawienia. Jego malarstwo zyskuje ciekawy rys naiwnego realizmu charakterystycznego dla sztuki artystów prymitywnych. Stylizacja ta przeprowadzona z premedytacją dowcipnego człowieka i zdolnego artysty jest sprawdzonym i wypróbowanym chwytem „firmy Oramus”. Trochę tu galicyjskiego Dudy – Gracza, a trochę krakowskiego Breugela „dulszczyzny”*