w górę

Magdalena Hniedziewicz
Nie tylko ćwiczy się ciało

Obserwowanie rytuałów, gestów, póz i uświęconych obyczajów, a zwłaszcza obserwowanie z towarzyszącym mu poczuciem zabawności, sztuczności , ale i solenności obserwowanego świata, może być artystycznie płodne. Świadczy o tym  cała niemal twórczość Romualda Oramusa, u którego  w kolejnych cyklach obrazów i grafik  postacie – trochę   ponadczasowe,  trochę staroświeckie, czasem ubrane w historyzujące kostiumy, czasem dziwne, wymyślone  stroje, odgrywały na naszych oczach skomplikowany teatr obrzędów, gestów, pozorów; teatr dla owych postaci – uczestników niewątpliwie ważny, dla nas  jednocześnie znajomy i obcy. Znajomy, bo odnajdywaliśmy w nim  przetworzone czasem groteskowo, czasem z czułym pietyzmem i jakimś rodzajem współodczuwania  znane i nam obrzędy codzienności. Obcy, jak obce są obserwowane chłodnym okiem badacza  zwyczaje ludu odmiennego o tysiące lat lub kilometrów kulturowych różnic.

W latach stanu wojennego owe obserwacje nabierały ostrości, choć i odrealniały się  w jeszcze większym stopniu. Groteska broniła przed dosłownością, a jakże bliska dosłownej obserwacji wydarzeń akcja usprawiedliwiała i nadawała wyższy  sens grotesce.

Przez chwilę wydawało się, że Oramus zrezygnował z takiego spojrzenia na świat, że się diametralnie zmienił. Jego cykl śródziemnomorski   nazywałam, na własny  użytek, Lux, calme et volupte, tyle w nim było powolnej zmysłowej sytości, wypełnienia śródziemnomorskim światłem, ciepłem, powietrzem, sensualnie odczuwana przyjazna przestrzenia, w której trwają leniwie rozciągnięte nagie postacie kobiet i mężczyzn – ale też satyry i nimfy; bachanalie, sceny idylliczne i orgiastyczne pospołu. We wszystkim tym   jednak nie było ostrości groteski, owej zadziorności każącej artyści  patrzeć na świat  przez zniekształcające szkiełko.

I oto powstał  - powstaje nadal – nowy cykl, zatytuowany Fitness Club. Oramus tak właśnie lubi pracować – zatrzymując się przy jednym temacie, mnożąc pomysły, rozbudowując opowieści, dopowiadając jeszcze i jeszcze nowe sytuacje. Grafiki przeplatają się wówczas z obrazami, linearne zapisy pomysłów   nabierają ciała z farby i światła, by same wzbogacać się o najsubtelniejsze odmiany warsztatu nadające im innych jeszcze niespodziewanych znaczeń. Tak jest i tym razem. Grafiki stają się katalogiem pomysłów, rozwiązań kompozycyjnych, polem eksperymentowania z obrazem   i wielopłaszczyznową grą znaczeń. W obrazach pomysły nabierają dodatkowych konotacji, oblekają się w bogatą materię, przestrzeń, światło. Grafiki są, jak zwykle u tego artysty, maleńkie, takie, jak dawniej bywały, gdy przeznaczeniem  ich nie były wielkie sale wystawowe lecz teka miłośnika – kolekcjonera, który czule i z uwagą się nad nimi pochylał. One także wymagają uwagi i skupienia. Trzeba je wziąć do ręki, czytać zapisane w nich treści, sensy, odniesienia, aluzje, Są utkane z materii lekkiej, jakby świetlistej, zachowując coś ze szkicowości, cos z notatki. Są warsztatowo perfekcyjne, choć sprawiają wrażenie powstałych od niechcenia. Monochromatyczne, przez  subtelności walorowych różnic wydają się operować kolorem. Odbijane w czerni są bardziej dramatyczne, pełniejsze ekspresji; łagodnieją w sepii, w złamanych szarych zieleniach.

Tym jednak, co w nich przede wszystkim narzuca się uwadze jest ich zawartość treściowa. Może źle powiedziane treściowa; jak cała twórczość Oramusa  jest to misterna siatka narracji, aluzji, odwoływań się  do najrozmaitszych tradycji, konwencji, obyczajów, mód wreszcie. Zgodnie  z tytułem cyklu pojawiają się dziwne i skomplikowane sprzęty – narzędzia rytualne naszej epoki, na których ćwiczy tysiące  ludzi w eleganckich i drogich fitness clubach i prymitywnych siłowniach. Ćwiczą  z determinacją, przekonani,  że tak trzeba, że ciało musi być piękne i młode. Że to warunek powodzenia, sukcesu, ba szczęścia. Umacniają   ich w tym reklamy, popularne pisma, filmy. Chodzenie do fitness clubu jest obowiązkiem, jest zarazem rytuałem i towarzyskim wydarzeniem. Nie tylko ćwiczy się ciało. Spotyka się znajomych, załatwia interesy, „pokazuje się” wreszcie w całym przepychu z takim wysiłkiem zdobywanego fizycznego piękna.

Ale cały ten świat, tak przepojony pozorami piękna i zdrowia, raptem okazuje się dwuznaczny i niepokojący. Na grafikach Oramusa ludzie , którzy  korzystają z owych  urządzeń, dalecy są od wyglądu wypielęgnowanych i skąpo odzianych bywalców współczesnych salonów piękności. Ubrani w dziwne szaty przypominają to biskupa, to hiszpańskiego hildago, to mniszkę. Jeżeli już są współcześni i we współczesne stroje ubrani (raczej może rozebrani), też daleko im do zwycięskiej sprężystości. Stoją w niemodnych spodenkach, przygarbieni, przestraszeni jakby, obcy światu, w którym się znaleźli. Nie oni zresztą znajdują się w centrum uwagi, niepodzielnie  królują skomplikowane aparaty. Trwają na nich, z jakąś ponurą, cierpliwą determinacją, bezradności, bez zapału, bez buntu, czy znużenia, postacie należące do innych światów, innych czasów, innych opowieści. Wokół nich rodzi się dziwna przestrzeń, przestrzeń rządząca się własnymi prawami; kawałkowana, urywana, dowolnie składana. Zapełniają  ją postacie - znaki – symbole. Jakieś figurki, jakieś sprzęty. Raptem pojawia się jednorożec, figurka jakby egipska, albo kielich przypominający mszalne naczynie. Ale takie same kielichy są trofeami w zawodach tych, którzy  najkonsekwentniej,  najuparciej  i z najlepszymi (?) rezultatami dręczą swe ciało w nowoczesnych salach tortur. Bo tym właśnie, nowoczesnymi machinami niepokojąco bliskimi  średniowiecznym narzędziom kaźni, stają się u Oramusa owe urządzenia mające ponoć służyć zdrowiu ciała. Świat owych fitness clubów,  czy może upostaciowanej w nich współczesnej masowej kultury czy obyczajowości, nabiera u Oramusa niepokojąco wieloznacznego charakteru. To świat programowo niespójny; z jednej strony ostentacyjnie nowoczesny, nowoczesnością maszyn – sprawnych urządzeń do konkretnych celów, mających służyć – podobno – zdrowiu i pięknu, a przeradzających się na naszych oczach w wymyślne, jak średniowieczne narzędzia tortur aparaty nieodwołalnie panujące nad podporządkowanymi i  ludźmi, a z drugiej odwołujący się do naszej pamięci, przeszłości, tradycji, tu  upostaciowanych w szatach i wyglądzie postaci, w zapełniających  przestrzeń znakach, przedmiotach, symbolach. Wiele tu zabawności, wiele, jak zwykle u Oramusa, żartu.    

Ale tym razem pod żartem kryje się niekłamana groza. Im dłużej się te grafiki ogląda tym bardziej nieswojo się robi. Choć trudno jest do końca jasno i precyzyjnie określić Oramusowe przesłanie , nie ulega najmniejszej wątpliwości, że jest w nim nie tylko obyczajowa obserwacja, jak zwykle u niego wieloznaczna i groteskowa. Tym razem jest także coś więcej. Ten cykl  układa się w ocenę  nie tyle przemijającej przecież mody na torturowanie ciała w imię wyglądu, dyktowanego nam przez reklamę i media, co w ocenę naszej cywilizacji, naszego świata. Świata, który nie tylko zmusza nas do pewnych zachowań, do przyjmowania pewnych obyczajów, które, gdy na nie z boku popatrzeć, są groteskowe i głupie, ale który zagarnia i miesza wszystko    co napotyka – tkwiące w naszej wyobraźni, w naszej pamięci obrazy przeszłości, strzępki wiedzy o ludziach i świecie, tradycje kultury, obrazy przedmioty i symbole  z powierzchownością sztucznego, kreowanego ad hoc świata masowych wyobrażeń, masowych   zachowań, masowych obyczajów, od których zdaje się nie być żadnej ucieczki, żadnego wyzwolenia. Dlatego świat ten, choć tak pięknie i perfekcyjnie przedstawiony, jest groźny, ciąży i dusi.

Wobec wielu manifestacji  najnowszej sztuki, mówiącej  chętnie o zagrożeniach, dewiacjach współczesnego świata, a w większości  utrzymywanych w tak modnej dziś postmodernistycznej poetyce mówienia wprost środkami, które  tylko daleko idąca umowność pozwala określać jako artystyczne, twórczość Romualda Oramusa zdaje się stać na przeciwległym biegunie. Artysta nie odrzuca tradycyjnego warsztatu malarza czy grafika. Więcej, on ten warsztat świetnie zna i nieustannie doskonali; jego prace są, mimo ich pozornie szkicowej, jakby od niechcenia  powstającej formy, niezwykle starannie przemyślane, skomplikowane, precyzyjnie wykonane. Nie mówi wprost, językiem sloganu czy quasi-reklamowego hasła. Przesłanie jego twórczości jest wieloznaczne – ale  zawsze ważne i głęboko umotywowane, zarówno obserwacją świata, jak  i własnymi na temat tej obserwacji przemyśleniami. To automatycznie skłania widza do snucia własnych przemyśleń i własnych refleksji. A że dołącza się do tego żywa przyjemność estetyczna, jest ona  naszą, oglądających tę twórczość  widzów, niezaprzeczalną satysfakcją.*

 

*Zob. Romuald Oramus. Ćwiczenia siłowe. Grafika 1982-1999, katalog wystawy, Jan Fejkiel Gallery, Kraków 1999.
 

 

2025 Romuald Oramus. Wszelkie prawa zastrzeżone
Powered by Quick.Cms